00

Gdyby nie temat filmu to prawdopodobnie miałbym inaczej. Wszystko mogło mnie w nim irytować. No, poza muzyką. Ona świetnie dobrana jest. Z tekstami. Już w pierwszej scenie robi robotę. I do końca cieszyła. I podziwiałem. No i może poza tym, że nic nie było dla mnie w nim oczywiste. (Z jednym wyjątkiem fragmentu aptecznego, który irytował, gdyż właśnie wtedy wiedziałem, że będzie jak było). Scenariusz, który faktycznie zasługuje na nagrody. No i może jeszcze poza grą aktorską głównej bohaterki. Wszystko w niej było spójne i trafne, choć nie było żadnej przesłanki, aby tak było. Scenariusz nie sugerował żadnej spójności. A jednak jak w życiu – wszystko się posklejało po prostu życiem. A przecież w ogóle nie chodziło o to, aby było jak w

Miałem tak kilka razy, więc mnie nie zaskoczyło zupełnie. Choć czuję pewien dyskomfort wychodząc ze swojej strefy komfortu. (Bo po co wychodzić? No po co?) Oglądam coś lub słucham czegoś, co ewidentnie nie jest z mojego świata; co jest zupełnie nie z mojego świata; do czego mam mnóstwo obiekcji, zastrzeżeń i dystansu, a jednak znajduję w tym upodobanie. I to nie jest perwersyjna przyjemność wychodzenia ze swojej strefy komfortu. (Bo po co wychodzić? No po co?) Coś mnie fascynuje, pomimo tego, że zazwyczaj jest inaczej. Tak miałem na seansie filmu Sweat. I nie chodzi o to, że świat fitnessu i instagramowych celebrytów to dla mnie niezrozumiała i pozbawiona wartości imitacja życia. A może właśnie o to chodzi, że w tym filmie

Wiesz jak to jest. Żyjesz już długo. Znasz wszystkie ich chwyty. A i tak zakochujesz się bez pamięci. A i tak chcesz uwierzyć, że tym razem możesz uwierzyć, zaufać, otworzyć się, spróbować jeszcze raz. Zaklinasz rzeczywistość. Pracowicie zapominasz o tym, co było. Wymazujesz z dysku przeszłość. Było. / Nie było. / Nie będzie. / Nieważne. Ważne, co jest. Tu i teraz. Może nie jest idealnie, ale idealnie już było i się skończyło. Kiedy? Nie pamiętam. Chyba rok temu. Tak myślę. Tak mi się wydaje. Tak mi się przypomina. Ale może w zeszłym tysiącleciu? To też możliwe. To tak samo dawno jak czasy, w których po ziemi chodziły dinozaury. Już wiesz, że nie ma idealnie. A jednak wchodzisz kolejny raz w

Na rauszu i na trzeźwo trudno ze sobą pogodzić. Światy to pozornie przystające, współistniejące, zależne, uzależnione wręcz od siebie, a jednak z każdą kolejną minutą rozjeżdżają się w dwie różne strony.  Nie chciałbym znaleźć się w butach twórców Na rauszu, bo jakąkolwiek decyzję bym nie podjął, czegokolwiek bym nie zrobił, to na trzeźwo by mnie to zawstydzało. Gdyż albo było przewidywalne albo przewidywalne, bo nieprzewidywalne – czytaj odwrotne do przewidywalnego. Oglądając na trzeźwo Na rauszu poczułem w sobie dokładnie takie samo poruszenie i wzruszenie jak podczas słuchania nieskładnych już wynurzeń człowieka pod bardzo mocnym już aniołem. Czyli nic nie czułem. Ani to zabawne, ani wzruszające, ani tragiczne, ani pouczające. Nijakie. I być może temu komuś się wydaje, że dużo się dzieje. Że

Bo życie to porażka? Zrezygnować? Zatrzymać się? Osiąść? Zakopać się? Być w drodze do samego końca? Nie warto? Nie trzeba? Można? Warto? Trzeba? Ktoś oceni? Twórca? Krytyk? Publiczność? Dla kogoś żyję? W zgodzie ze sobą samym? Ze sobą samą? Samym? Samą? Samotność to jedyne co jest? Reszta to przypadkowa eksplozja neuronów? Wielki wybuch w mózgu? Złuda? Omam? Realność? Piekło to inni? Inni to raj? Utracony? Kim jest się? Odchodzeniem? Wyczerpaniem? Skąd prąd? Coś mnie gna? Skąd dokąd? Skądokąd? Odwaga to czy lęk? Ktoś pojmie? Ktoś poczuje? Piękno? Brzydota? Pozaestetyczne? Marzenia? Dom? Bezdomność? Od zawsze? Na zawsze? Od stania w miejscu? Niejeden już zginął? Kwiat? Pytajnik za pytajnikiem. I tylko jedna rzecz dla mnie oczywista. Nomadland w skali Pawlaka: warto. Już siódmy dzień