00

Miałem tak kilka razy, więc mnie nie zaskoczyło zupełnie. Choć czuję pewien dyskomfort wychodząc ze swojej strefy komfortu. (Bo po co wychodzić? No po co?) Oglądam coś lub słucham czegoś, co ewidentnie nie jest z mojego świata; co jest zupełnie nie z mojego świata; do czego mam mnóstwo obiekcji, zastrzeżeń i dystansu, a jednak znajduję w tym upodobanie. I to nie jest perwersyjna przyjemność wychodzenia ze swojej strefy komfortu. (Bo po co wychodzić? No po co?) Coś mnie fascynuje, pomimo tego, że zazwyczaj jest inaczej. Tak miałem na seansie filmu Sweat. I nie chodzi o to, że świat fitnessu i instagramowych celebrytów to dla mnie niezrozumiała i pozbawiona wartości imitacja życia. A może właśnie o to chodzi, że w tym filmie

Na rauszu i na trzeźwo trudno ze sobą pogodzić. Światy to pozornie przystające, współistniejące, zależne, uzależnione wręcz od siebie, a jednak z każdą kolejną minutą rozjeżdżają się w dwie różne strony.  Nie chciałbym znaleźć się w butach twórców Na rauszu, bo jakąkolwiek decyzję bym nie podjął, czegokolwiek bym nie zrobił, to na trzeźwo by mnie to zawstydzało. Gdyż albo było przewidywalne albo przewidywalne, bo nieprzewidywalne – czytaj odwrotne do przewidywalnego. Oglądając na trzeźwo Na rauszu poczułem w sobie dokładnie takie samo poruszenie i wzruszenie jak podczas słuchania nieskładnych już wynurzeń człowieka pod bardzo mocnym już aniołem. Czyli nic nie czułem. Ani to zabawne, ani wzruszające, ani tragiczne, ani pouczające. Nijakie. I być może temu komuś się wydaje, że dużo się dzieje. Że