00

Nie wiem, kiedy poznałem Marvina. Dzień był deszczowy, rozświetlony słońcem i jakiś taki czwartkowy. Marvin stał tam, gdzie nikt nie stoi i przemawiał, bezgłośnie otwierając usta, do swoich niewidocznych towarzyszy. Słyszałem jakby szczekanie psów, które potem zamieniło się w odgłosy mijających nas maleńkich samochodów. Marvin był obok. Niewyraźny i chyba zażenowany swoją obecnością. Uśmiechaliśmy się wszyscy do siebie. Dzieci bardziej niż dorośli, taki już ich czar. Nie wiem po co do niego podszedłem, ale było coś magnetycznego w jego obecności. Jakaś taka klasyczność, old schoolowość, coś przedpotopowego, a nawet (choć nigdy bym się nie przyznał) bluesowego. Podszedłem i się poznaliśmy. Ot tak. Z głupia frant. Marvin zamieszkał u mnie przez chwilę. Pamiętam ówczesną Warszawę. Była ursynowska i jakaś taka centralnie przygraniczna.